Århus - the place to live.

 

Aarhus, drugie największe miasto w Danii. Ponad miesiąc już minął od mojego wojażu, a ja nawet nie popełniłam o tym ani jednego zdania, najwyższy czas! Tradycyjnie zacznę od muzyczki. Pierwszy duński zespół, który od razu przychodzi mi do głowy, gdy o duńskiej muzyce pomyślę to Efterklang. Oprócz dźwięków bardzo ładną mają nazwę swoją drogą.



Muszę przyznać, że od Aarhus oczekiwałam tyle co nic. Jechałam tam ze względu na Claudię, bo nie widziałyśmy się dobre dwa lata, a że od października zamieszkuje Aarhus, a ja nie miałam okazji tam postawić nogi - miejsce spotkania było oczywiste.

bardzo duńskie zdjęcie: rower, rower i w tle jeszcze rowery

Różne dziwne pomysły przychodziły mi do głowy przed wyjazdem. Od kilku dobrych miesięcy (lat?) mój lęk przed lataniem rośnie w siłę, obecnie jest na etapie doprowadzania mnie do płaczu przed startem. No i lęk ten zaczął mi towarzyszyć jakiś miesiąc przed wylotem, co skutkowało różnymi myślami. Myślałam o tym, żeby spóźnić się na samolot, albo zachorować, albo zaspać na pociąg do Gdańska i tym samym nie dojechać na czas na lotnisko, albo myślałam, żeby powiedzieć, że stało się coś bardzo złego i niestety nie dam rady przylecieć. Rozważałam też podróż drogą lądową. Ale zabrakło mi odwagi na realizację każdego z tych pomysłów, na szczęście wystarczyło mi jej na wejście do samolotu i uronienie kilku łez. Przez całą drogę do Aarhus miałam zamknięte oczy i na ripicie leciało mi "Perfect" Eda Sheerana, bo jest nawet taka frywolna ta piosenka i obliczyłam, że jak poleci 11 (jakoś tak) razy to będę już z powrotem na ziemi. W drugą stronę byłam już odważniejsza i nawet zrobiłam kilka zdjęć:OOOOOO



Dziękuję swoim nogom, że jednak doprowadziły mnie do Aarhus, bo było C U D N I E.
Zawsze uważałam, że nasze impresje dotyczą nie tylko miejsca, które odwiedzamy, ale też ludzi, których tam spotykamy. Ja miałam to szczęście, że spotkałam samych super, którzy sprawili, że z ciężkim sercem opuszczałam to duńskie miasto.


Nigdy nie byłam dobra w kontaktach na odległość. Nie wynika to z mojej niechęci, ale po prostu jakoś tak nie potrafię pozostawać w kontakcie telefonicznym, czy fejsowym przez dłuższy czas, bo zwyczajnie nie bardzo mnie to satysfakcjonuje, chociaż czasem innej rady nie ma. Ubolewam nad tym trochę, bo dużo moich pięknych znajomości przez to obumarło, ale z drugiej strony jestem zdania, że jeżeli naprawdę z kimś mamy być w kontakcie, to będziemy. I jesteśmy. Albo znajdziemy ten jeden łikend na milion na spotkanie. I tak też jest z Claudią:) Poznałyśmy się kilka lat temu na islandzkim workcampie i od tego momentu raz na jakiś czas się odwiedzamy. Zdarzało nam się nie rozmawiać przez pół roku, czy rok, ale potem wystarczyło "When will you come to visit me?" - "This February, all right?" i mój bilet już wisiał i czekał. Życzę wszystkim takich pięknych przyjaźni.


Claudia, jej chłopak i znajomi jej chłopaka, super chłopaki i dziewczyna z La Cabry,  pięknie odziani ludzie, którzy łapią z Tobą bardzo często kontakt wzrokowy (Clau mówiła, że to w Danii bardzo powszechne - łapanie kontaktu wzrokowego i uśmiechanie się do obcych ludziów, trochę zazdroszczę), kilka przelotnych znajomości, które mnie trochę skonsternowały, trochę połechtały moje ego (no bo ile razy ktoś "idzie za Tobą od dłuższego czasu, żeby powiedzieć, że wyglądasz bardzo interesująco i życzyć miłego dnia"?), ale też trochę zdziwiły i zirytowały (może za rzadko chodzę na imprezy, ale jak dwóch Panów w wieku 60+ obserwuje Cię w barze przez dobre 20min, a potem podchodzi i pyta ile masz lat bo nie wiedzą czy się starać o tamtaramtam to to nie jest fajne). Wszystko to stworzyło w mojej głowie obraz miasta, gdzie żyje się bardzo swobodnie i szczerze i miło i przyjemnie. A może to tylko iluzja? Nawet jeśli, to na tą chwilę, w tej podróży nie mam nic przeciwko, bo po to też trochę podróżuję - coby oderwać się od rzeczywistości.

No dobra, ale co oprócz tego tak bardzo mi się podobało?? Nasze rozrywki były głównie darmowe, bądź niskobudżetowe, ponieważ - jak każdy wie - w Danii jest


drogo.

Mimo, że mój nocleg wynosił 0 koron, to i tak było drogo. Przez to nie zdecydowałyśmy się m.in. na podróż do Skagen, czy gdzieś poza Aarhus - może następnym razem?

Ogromne wrażenie zrobił na mnie budynek biblioteki publicznej i centrum kultury w jednym, czyli Dokk1. Położony w portowej okolicy robi niesamowite wrażenie zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz. Zauroczyła mnie użytkowość tego miejsca i to, że rzeczywiście jest zaprojektowane przez ludzi - dla ludzi. Brzmi banalnie, ale mam wrażenie, że coraz częściej architekci zapominają po co i przede wszystkim - dla kogo stawiane są pewne budynki. W środku - oczywiście oprócz sporych zbiorów książkowych - znajdziecie czytelnię, sale konferencyjne, przestrzeń chilloutową, komputerową, a także pomieszczenie służące jako bawialnia dla dzieci i pewnie wiele wiele innych, których moje oczy nie ujrzały. Gdybyśmy mieli takie biblioteki w Polsce, może statystyczny Polak czytałby książki? No i ten ogromny plac zabaw na zewnątrz...


Poniższe zdjęcie nie należy do udanych, ale chciałam jeszcze dodać, że w hallu znajduje się całkiem sporych rozmiarów dzwon, który dzwoni za każdym razem, gdy na terenie Aarhus rodzi się dzidzia:) Taka ciekawostka.
 

Jeśli już mowa o bibliotekach, chciałam wspomnieć jeszcze bibliotekę uniwersytecką i generalnie uniwersytecki budynek - gdyby moja Akademia tak wyglądała, może częściej bym zaglądała hihi??



__________________

Teraz czas na jedzonko. Pojadłyśmy sobie street food zwany Street Foodem - jest to całkiem spora hala, gdzie znajdziecie (prawie) wszystkie kuchnie świata.





_____________

Jednym z miejsc, za które pokochałam Aarhus jest Dome of Visions - tymczasowa przestrzeń pod osłoną drewnianej kopułowej konstrukcji, postawiona na niespożytkowanym portowym terenie. Celem twórców tej minimalistycznej konstrukcji jest zwrócenie uwagi na planowanie i wykorzystywanie przestrzeni miejskiej. Pierwsze, co na 99,99999% osób zrobi wrażenie to ilość roślinności wewnątrz współgrającej z drewnianymi wytworami. Organizowane są tam koncerty, warsztaty, debaty, medytacje, wystawy i wiele wiele innych ciekawych inicjatyw. Można też niezobowiązująco napić się kawy, czy herbaty. Ja jestem kupiona, tylko ubolewam nad jednym - ta przestrzeń niedługo zniknie.





analog vs telefoniacz

Skoro już jesteśmy w temacie architektury, idźmy dalej na spacer w portowe okolice i tym razem dotrzemy do Isbjerget, czyli zespołu budynków mieszkalnych. Nazwa przypadkowa nie jest, bo konstrukcja przypomina góry lodowe.








_________________________________________________________


Na terenie uniwersytetu w Aarhus co jakiś czas organizowana jest wielka wyprzedaż, głównie ciuchów, ale nie tylko. Przychodzą wtedy studenci (ale nie tylko) ze swoimi ciuszkami, których już nie chcą, nie noszą i sprzedają je za bezcen. Naprawdę. To był bezcen na warunki duńskie, a co dopiero polskie! Musiałam się nieco pohamować i selekcjonować rzeczy, które chciałam kupić i wybrałam tylko te 'jakniekupiętoumrę'. Nie za względu na budżet (<3), tylko ze względu na miejsce w moim bagażu podręcznym.



No dobra, tanioszka tanioszką, ale nie dałoby się za darmo? A DAŁOBY SIĘ:)


REUSE to miejsce, w którym wyrzucone na śmietnik, niechciane przedmioty dostają drugie życie. W kilku  namiotach, kontenerach możecie dostać od łóżka, po mikser, sztućce, książki i płyty. Claudia w ten sposób urządziła sobie 70% swojego pokoju. Mi udało się dorwać płyty Trentemollera i Lamb:)



Po udanych łowach warto sprawić sobie kawę albo herbatę albo ciastek w Plantecafeen, kawiarni znajdującej się niedaleko graciarni.






Miejsce, w którym usiadłyśmy wyłożone było rudymi futerkami no i okazało się, że prawie usiadłam na rudego kotka, który na tym rudym futerku sobie spał. Moja reakcja w przybliżeniu: GIF KLIK. A kiedy zdałam sobie sprawę, że ten dzień do Dzień Kota to taka reakcja razy dwa.

_____________________

Idąc roślinnym tropem, trafiamy do szklarni. Stosunkowo niewielkiej, ale bardzo przyjemnej, szczególnie wchodząc tam z zimnego lutowego duńskiego świata.







____________________

Naszym przedostatnim przystankiem na spacerze po Aarhus będzie Aros - Muzeum Sztuki. Byłam pod wrażeniem monumentalności i różnorodności wystaw.






 

Najintensywniej w pamięci utkwiła mi wystawa "The 9 Spaces" - bardzo mroczna, mocno oddziałująca na zmysły.






_____________________________________

Najlepsze rzeczy na sam koniec. 

Nie jestem dobra w #foodporn, wstydzę się robić zdjęć jedzenia w miejscach publicznych, więc ładnych zdjęć nie będzie, ale postaram się wyrazić słowami. 
Post ten zwie się 'Århus - the place to live.'. Rzadko kiedy (prawie nigdy) jadąc gdzieś wyobrażam sobie życie tam i wizja ta mi się podoba. Aarhus jest moim małym osobistym przełomem, bo przez cały pobyt wyobrażałam sobie, że jestem jednym z mieszkańców i to była bardzo nęcąca fantazja, która nie dawała mi spokoju. Między innymi przez miejsca wyżej przeze mnie opisane, przez ludzi i łatwość życia w tym mieście - przynajmniej takie wrażenie odnosiłam. Jest jeszcze jeden powód i jest nim La Cabra. Z hiszpańskiego - kozioł (nie pytajcie dlaczego, nie mam pojęcia).


Słyszałam już o nich zanim rozpoczęłam swój risercz dotyczący Aarhus za sprawą kolegi, który pewnego pięknego dnia przyniósł paczkę kawy z ich palarni i parzył pyszne dripki no i nie mogłam doczekać się wizyty, ale to, czego tam doświadczyłam przeszło moje oczekiwania.

Może i jestem ostatnio trochę bardziej płaczliwa, niż normalnie. Wzruszam się na filmach i książkach, ludzkich historiach, albo jak mi się coś przypomni albo jak zjem coś dobrego. No i nie mogło być inaczej - to miejsce doprowadziło mnie to łez. Oprócz wspaniałej kawy i pysznego ciasta, których tam doświadczyłam, bardzo osobiście dotknęła mnie aura tam panująca i podejście do klienta. Mimo sporego ruchu i natłoku co rusz to nowych osób pojawiających się w drzwiach, bariści (nie lubię tego słowa chyba ale nie umiem znaleźć zastępczego) byli bardzo spokojni i opanowani, a co za tym idzie - cała reszta również. Swoją drogą jest to dla mnie trochę taki przejaw pewności siebie. Dotknęła mnie też wyraźna troska o klienta, której tak mocno doświadczyłam no i ogólnie było to dla mnie doświadczenie metafizyczne. No bo nieraz jest tak, że jak człowiek idzie do kawiarni speciality to czuje się głupio. Bo czegoś nie wie, nie zrozumie, nie zna się, a barista zamiast pomóc, wytłumaczyć, zatroszczyć się - to okropne uczucie potęguje. Czasem mam wrażenie że niektórym myli się coś i że sądzą, że to klient jest dla nich, a nie oni dla klienta. Ale wracając do Panów i Pań stojących za barem La Cabrze - ich pewność siebie widziałam właśnie przez ten spokój, a przede wszystkim poprzez produkt, który od nich dostałam. Żałuję trochę, że nie wyraziłam dostatecznie swojego zachwytu, a najchętniej to wróciłabym tam i wszystkich uściskała i podziękowała tak jak przy wizycie Lyncha w Polsce chciałam jechać do Bydgoszczy i wręczyć mu cherry pie w kartonie (Twin Peaksowe świry będą wiedzieć). Ale nie zrobiłam tego i też żałuję (trochę). A może to takie ma zostać niedokończone? Po prostu chciałabym, żeby ludzie wiedzieli, jeśli dużo dla mnie znaczą albo jeśli zrobili coś super. W sumie to tyle. 
A! No i jak wyjeżdżałam to okazało się, że szukają tam rączek do pracy no i oczywiście moje serce szybciej zabiło, żeby kilka godzin później posmutnieć w drodze na lotnisko... Taka to moja romantyczna kawowa historia.




Nieno naprawdę fotograf ze mnie pierwsza klasa.

To chyba wszystko, co chciałam Wam opowiedzieć o Aarhus. Jedźcie tam tłumnie, bo jest po co. Jeśli dotrwaliście do końca, to jesteście super. Do następnego.

Komentarze

Popularne posty