Wkraczając w Westfjordy.

Dzień drugi. Wyruszamy z Akureyri.

(Chciałabym bardzo taką mapę, jak ta z tyłu. Ktoś wie, gdzie można dostać?)



Dzień wcześniej nasze tempo było szaleńcze, dzisiaj postanawiamy trochę odpuścić i jedziemy w stronę Westfjordów, zahaczając jednak o półwysep Trollaskagi bez żadnych konkretnych planów. A Akureyri żegna nas z miłością<3


Zajeżdżamy do przypadkowych wiosek, które sprawiają wrażenie opuszczonych.




Elektryczny samochód nas jednak z tej iluzji wybudza:) Trzeba przyznać, że komicznie to wyglądało w towarzystwie skorodowanych kutrów rybackich i innych porzuconych przedmiotów.


Po drodze mijamy latarnię w okolicy Saudanes (tak przynajmniej wynika z moich notatek z podróży. Próbując znaleźć to miejsce na mapie miesiąc później nie jestem już tego taka pewna). Trochę wygląda, jakby postawił ją Wes Anderson, a następnie zdał sobie sprawę, że to nie ten plener.


Przy tej latarni też złapał nas jeden, jedyny raz ten islandzki wiatr, o którym pisze się poematy. Nagły i okrutny. Taki, że nie jesteś w stanie otworzyć drzwi od samochodu. Tylko ten jedyny raz - tacy z nas szczęściarze. Chociaż w sumie, kiedy mówimy o wietrze na Islandii, czy nie lepiej byłoby mówić o nim 'wiatur'?? Tak samo, jak 'swetur' zamiast sweter. Ostatnio moja koleżanka pięknie to podchwyciła i kiedy opowiadałam, że zrobiłam tzw. skyrnik (sernik ze skyra) i mi nie wyszedł (PAMIĘTAJCIE SKYRNIK MUSI BYĆ NA ZIMNO NIE DA SIĘ GO UPIEC JA JUŻ TO WIEM), słusznie zauważyła, że powinien się nazywać sernikur. No kocham to!!! Z jeszcze takich śmieszków językowych, to islandzką zimą 2015 nie nosiliśmy rękawiczek, ale reykjaviczki ehehheheheheheheheh wiem że się teraz śmiejecie razem ze mną do ekranu.





A poniżej przedstawiam mój dom marzeń. Gdzieś w nicości Trollaskagi. Coś niesamowitego.


Powoli zjeżdżamy z półwyspu i docieramy do Hvitserkur, czyli smoczej skały. Mi to bardziej przypominało słonia, no ale niech będzie.



Kawałek trzeba było zboczyć, by się tam dostać no i droga jest w tak złym stanie, że pośpieszyć się nie da. I szczerze - jak dla mnie nie warto.





Na mapie Westfjordy wydają się być tuż za rogiem Hvitserkur, rzeczywistość okazuje się jednak zupełnie inna. Nie bez powodu teren ten określany jest jako najbardziej dziki i odizolowany na całej wyspie, najbardziej wyludniony. To, co wydawało się blisko ciągnie się w nieskończoność.

 fot. Kuba Szwedo


W tym miejscu ślę ukłony i oklaski dla Kuby, który zrobił nam takie piękne zdjęcie. Znowu wygląda jak okładka albo zapowiedź jakiegoś zespołu co gra smutną muzykę (Ci co czytali poprzedni wpis wiedzą ococho). W tym momencie ilość wspólnych zdjęć przekroczyła średnią roczną. Albo i dwu.

Godzina 22:30


Plan na dzisiejszą noc wygląda tak, że spędzamy ją biwakując przy basenie Krossneslaug, niedaleko Djupaviku.


Dojeżdżamy do basenu i zaniepokojeni dostrzegamy palące się światło w domku obok. Pierwsza myśl, to że przyjechali właściciele i na pewno nie zgodzą się na nasz biwak tuż obok. Fakty były jednak bardziej komiczno-absurdalne. Otóż noc w domu spędzał malarz, który ten oto basen sobie malował. Co za tym idzie - w basenie nie było wody. Serio, musiało się to zdarzyć akurat dzisiaj???? Tak swoją drogą, to jak Kuba wrócił z informacją, że to malarz i maluje ten basen to przez pierwsze sekundy byłam święcie przekonana, że to taki artysta-malarz ze sztalugą siedzi w dzień i w nocy i maluje ten basen sobie no i nie można się kąpać, bo to mu będzie zaburzać wszystko. Oczywiście nikomu się do tego nie przyznałam, więc jeżeli chłopaki to czytacie to pozdrawiam Was serdecznie.

Zbyt wielu alternatyw noclegowych nie mieliśmy  - zbliżała się północ, a my byliśmy pośrodku niczego. Postanowiliśmy więc wrócić do Djupaviku i spędzić noc kawałek za osadą.



Zdaję sobie sprawę, że ze zdjęć i moich słów to nie wynika, ale droga do Djupaviku była jednym z najpiękniejszych momentów całej podróży, czymś, o czym od razu myślę, kiedy ją wspominam. Ten półmrok po 22, głębokie odcienie niebieskiego, granatu, szarości i czerni stworzyły coś na wzór bańki, w której się znaleźliśmy i która nie pozwala dostrzec nic poza jej granicami. Do tego wyłaniający się Djupavik - opuszczona osada, w tym momencie zamieszkała przez dwie osoby i kilka latarni oświetlających drogę. To było dla mnie doświadczenie nie-z-tej-ziemi. Przepiękny zbiór małych przypadków i zdarzeń, które złożyły się w całość i stworzyły coś, czego Wam ani sobie opisać nie potrafię. To pozostanie za mną na zawsze. Dziękuję Ci, Wyspo za to, co mnie spotkało.


Poranek wita nas mgliście, co mnie bardzo cieszy. No bo, czy wyobrażacie sobie doświadczać opuszczonej wioski w słonecznej pogodzie i bezchmurnym niebie??
Djupavik funkcjonował w mojej głowie od bardzo długiego czasu, za sprawą "Heimy" - filmu o moim ukochanym zespole - Sigur Rós. Chłopaki wracają z trasy koncertowej i oddając hołd swojej społeczności i Islandii - grają koncerty w różnych, nierzadko opuszczonych częściach wyspy dla jej nielicznych mieszkańców, opowiadając historie z nimi związane. Jednym z takich miejsc jest opuszczona fabryka śledzi w Djupaviku. Jej problemem okazało się niezwykle szybkie przełowienie, co doprowadziło do zamknięcia fabryki w latach 50., a co za tym idzie - wyludnienia wioski. Obecnie na stałe mieszkają tu dwie osoby - właściciele hotelu. Latem ich ilość wzrasta do trzech.








To było niesamowite uczucie być w miejscu, gdzie dekadę wcześniej rozgrywały się sceny tak ważnego dla mnie filmu. Nigdy nie doświadczyłam motylków w brzuchu z powodu kogoś, jednak z muzyczno-filmowych powodów już tak. Może dlatego, że jako nastolatka niezwykle intensywnie tym żyłam i żyłam 'snem o Islandii'.

W japońskim jest takie piękne słowo - 'natsukashii' i rozumieć je można jako coś w stylu 'happy nostalgia'. To tęsknota za przeszłością, której towarzyszy również uczucie melancholii i która potrafi też lekko zaboleć, ale jednocześnie czerpie się z tego pewniej rodzaj satysfakcji i wzruszeń. Może się odnosić do miejsc, do ważnej piosenki, którą usłyszeliśmy pierwszy raz od pięciu lat, do zdarzeń, ludzi. Moim natsukashii jest właśnie 'heima' i jej zdarzenia.








Na kolejnym zdjęciu zobaczycie co Kuba takiego śmiesznego robił.

fot. Kuba "hehehe" Szwedo




Czas ruszać wgłąb Westfjordów. Fajnie byłoby też gdzieś uraczyć kąpieli.


Mówisz - masz. Gorące źródło Nauteyrarlaug. 
Przy wjeździe pisze, że teren prywatny (jak 90% terenów na Islandii) i zakaz kąpieli, cobyście się nie zdziwili, jak kiedyś pojedziecie. My jednak zachowywaliśmy się bardzo kulturalnie, nie nabrudziliśmy, posprzątaliśmy po sobie - godzina i nas nie było. A, i woda wcale nie była taka gorąca, jak byśmy tego pragnęli. No cóż, jak to moja mama mawia: darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. true. W tym miejscu też pragnę powiedzieć, że na Islandii byłam trzy razy, a dopiero pierwszy (P I E R W S Z Y) raz wykąpałam się gorącym źródle. HOW COME?!?!?!?!??!?!?!?!?!?

 
Wyruszając wgłąb Westfjordów, musicie być przygotowani, że w samochodzie będziecie spędzać sporo czasu. Na mapie może się to wydawać wszystko superblisko i łatwo dostępne. Potem dopiero uświadamiasz sobie, że przecież nie pojedziesz na strzałę, tylko musisz objechać każdy fjord po kolei, by dostać się do celu, bo drogi inaczej nie prowadzą. No i się nie pospieszysz za bardzo, bo stan dróg na to nie pozwala. To kolejny dowód na to, że w przyrodzie musi być wszystko równoważyć, a piękno wymaga poświęceń.



Kierujemy się w stronę Isafjordur, które będzie naszą dzisiejszą bazą noclegową. Po drodze zajeżdżamy do Litlibaer. Nie powiem, ile razy usłyszałam podczas wyjazdu od Kuby, że to tam pił najlepszą kawę w życiu i że tam są najlepsze gofry na świecie i że KONIECZNIE musimy tam jechać. Jeżeli chodzi o kawę i jedzenie - mi dwa razy powtarzać nie trzeba (Kuba powtórzył ze sto:D), dojeżdżamy, a tam..................................................................................................................

oczywiście, że zamknięte. Był koniec kwietnia, wszystko rusza od początku maja. Było mi bardzo smutno. ALEEEE
Chwilę później z wody wyłonił się jakiś duży ogon i prysnęła woda. Oczywiście, że nie mam dowodu rzeczowego na to, że widziałam prawdopodobnie orkę (???????), ale musicie mi wierzyć na słowo. Pięć minut później zatrzymujemy się , by popatrzeć na słodkie foczki, które się wylegiwały niedaleko brzegu. Foczki mnie rozczulają trochę tak jak pieski, w końcu foczki to takie wodne jamniczki przecież. Fanom tych śmiesznych zwierzaków polecam "Naszą planetę" na Netflixie i odcinek "Lodowe światy". Umrzecie z rozczulenia:)


 FOCZKIIIIIIIIIIIIIIIIIIIII



Muszę przyznać, że moje pierwsze i ostatnie skojarzenie z Westfjordami to Wyspy Owcze. Westfjordy to trochę takie Faroje. Duże pustkowia, dużo wielkiej wody wszędzie. Jak to Kuba powiedział: Westfjordy są super, bo nic tutaj nie ma. Ja się z tym zdaniem absolutnie zgadzam i podpisuję pod nim ręką i nogą i myślę, że można je też odnieść do Wysp Owczch: są super i nic (i prawie nikogo) tam nie ma:)



Niedaleko Isafjordur zahaczamy o wodospad Valagil, który jest schowany i trzeba do niego dotrzeć dwukilometrową, przyjemną trasą. Niestety jedyne zdjęcie, jakie mam z tego wodospadu jest takie:


Po prostu czasem już mi się tych zdjęć robić nie chce. Jak widać Wojtkowi też się nie chciało hmmm.



Pod wieczór docieramy do Isafjordur, ale przed snem jeszcze idziemy na spacer.

for. Kuba Szwedo
 
Czasem lubię sobie zapalić peta, mama niechcący już widziała więc reszta świata też już może.




Trzecia (i ostatnia) część islandzkiego cyklu już niebawem...


Autorzy zdjęć:
Basia Budnik
Wojtek Pastyrczyk
Photography
Project
Studio
Company
he
he

Komentarze

Popularne posty